wtorek, 7 lutego 2012

Diabeł na oknie.

Myli się ten kto myśli, że początku
rozpadu osobowości
należy szukać zaplątanego w gąszczu synaps,
skrzętnie skrywanego pomiędzy lękiem a marzeniem
czy też pośród objawów schizofrenii,
nie.

Rozpad osobowości zaczyna się banalnie;
- od prawej dłoni.
Daje o sobie znać lekkim mrowieniem w opuszkach palców
po czym zamienia je w ziarenka piasku
pozostawiając ofiarę z niekomfortowym uczuciem
brudu pod paznokciami.
W przeciwieństwie do ludzi, zupełnie obcy jest mu pośpiech,
jest koneserem,
dlatego też wystąpienie objawów nie jest powodem do zmartwienia,
pisanie listów i spłacanie długów byłoby bezcelowe
- można dalej pić i płakać.

Kiedyś, każda z jego ofiar wiedziona niewytłumaczalną tęsknotą
stanie na brzegu morza
i rozsypie się po plaży uniesiona morską bryzą.

Dotkniętych rozpadem osobowości łatwo rozpoznać
- przesadnie często czyszczą paznokcie.
`06

Nic tu nie ma…
powiedział
czując olśnienie

pustka przyniosła gorycz
popadł w zwątpienie

wiedział, że
skłamał
to aż za wiele…
`06

Snuł się pomiędzy
trąbką chmielem a dymem
poznałem go od razu
i znów nie spytałem o imię.

Pytał, czy pamiętam
- tylko obraz dziewczyny
rzuciłem z uśmiechem

Ciebie też już zapomniałem

kiedyś wrócisz z inną
znów zadasz to pytanie
odpowiem to samo

To był Monet
na zapomnianej ścianie.
`06

Stało się
wpadł w wąska szczelinę
pomiędzy prawdą a nadzieją,
jedno z tych miejsc
o wyblakłych kolorach
i gorzkim powietrzu.

Tam uświadomił sobie, że
nie będzie już
mesjaszem, cezarem
ani nawet złodziejem

Szukał ratunku w
zbawieniu w pigułkach
okazało się jednak
przereklamowane
i pozostawiało
niesmak w ustach.

Postanowił
salwować się ucieczką
gdzieś daleko,
gdzie powietrze jest świeże
i nie ma papieru w linię.
`06

Zagubiony w tłumaczeniu,
wciśnięty pomiędzy regały,
zaciskam zęby
klnąc pcham koszyk.
Powinienem się cieszyć,
wokół tyle promocji...
Mijam stoisko z rybami,
zawsze uśmiechnięty jezus podaje dorsza,
alejkę dalej allach zachwala noże,
nie widać buddy, chyba ma dziś wolne...
Zanim się spostrzegę
jestem w domu z pełnymi siatkami
na samym dnie odnajduję chleb przysypany białymi pigułkami,
wciskają je jako gratisy chyba do wszystkiego...
Siadam z kubkiem herbaty w ręku,
ściany są zimne i nie znają litości
miasto powoli usypia i migocze beztrosko.

Tak, Idę...

Nie ma ucieczki
- diabeł siedzi na oknie.
`06

Stoję
w tej kolejce
długiej i szarej
pachnącej zwątpieniem
i fałszywą nadzieją.

Nad wyraz cierpliwy ogonek
który śni sen
o kasie skrytej za widnokręgiem,
ospały i karny
milionami stóp
niezgrabnie
odciska swój ślad w błocie.

Tu wszyscy
są równi.
I idioci
przekonani, że kupią szczęście
I ci co sprzedali duszę
by kupić cały sklep
I ci co chcą tylko
masło i chleb.

Stoję.

wszystkich wpuszczam przed siebie
niech kupują
a ja będę
pisał palcem po niebie.
`07

Szedłem
przez ruiny miast
i spaloną ziemię
aż stanąłem
tam gdzie był brzeg
z nadzieją, że
brzask
przyniesie objawienie.
Gdzieś na horyzoncie
zobaczyłem
spopielony żagiel
a wiatr
wyszeptał zwątpienie...
`08

Wiem,
nigdy nie rozmawialiśmy
zbyt wiele,
a nawet jeśli,
to były raczej
monologi.
Ja
za głupi
by zrozumieć
co chcesz powiedzieć.
Ty
czemu miałbyś
mnie słuchać?
Wiem,
i tym razem
to nie będzie rozmowa
Prośba,
pytanie,
którędy droga?
`08

Wielcy odeszli.
Snują się zaułkami
miasta popiołów
szepcząc słowa skargi.
Ich scheda przepita,
rozmieniona na drobne
przez uzurpatorów i kurtyzany.
Obrócona w blichtr
i zbrukana
straciła swój dawny blask
i już nikomu nie jest
drogowskazem.
Na tronie zaś błazen
zaciera ręce.
On
sprzeda Ci szczęście.
Ty
w ratach oddasz
mu duszę.
`09

Gdzie podziało się
piękno kreślone
pędzlami dawnych mistrzów?
Delikatny uśmiech,
subtelne spojrzenie
i nagie ramiona
przyodziane w sfumato.
Niechybnie przegrało
batalię z prawidłami rynku.
Podaż i popyt
nie znają litości,
nie biorą jeńców i
drwią sobie z konwencji.
Teraz jest nowe
piękno.
Produkt szalbierzy,
którzy zastąpili
olej silikonem, a
światłocień botoksem.
Nie potrzebują ani pędzla
ani natchnienia
starcza im skalpel
i trochę banknotów.
Nieważne, że ich dzieła
nie przetrwają próby czasu
przecież liczy się teraz...
`09

Nie mogę oderwać wzroku
od tego majstersztyku.
Studiuję go od lat,
i wiem, że nigdy
nie będzie mi dane
pojąć go do końca,
zgłębić jego sekretów
czy choćby otrzeć się
o sedno.

Owszem, próbuję.
ale jestem jak dziecko.
- mogę tylko zgadywać
badając organoleptycznie
smaki i kształty.
I taki pozostanę,
potykając się ciągle
będę próbował dotrzeć do
istoty rzeczy wkładając ją do ust
w nadziei, że uda mi się
wyssać z niej sens.
`09

To nie dla
spiżu, sławy, czy złota.
I nie z głupoty,
jak twierdzą
tchórze i zdrajcy.

To dla
Niego, Niego i Niej
z Wiary, Męstwa i Miłości
ginęli
z rąk wroga - walcząc
i bez paznokci - zdradzeni.

Dziś ich imiona noszą ulice i place
lecz mało kto nosi ich w sercu.
Tak łatwiej,
nie wiedzieć, nie pamiętać, nie pytać,
co pozostało
opluć, sprzedać i przepić.

Tyle lat walki
przelanej krwi
łez i upokorzenia

tyle lat
ten sam taniec
a poza młodą parą
nic się nie zmienia...
`10

Chciałby
wszystkich
zbawić
lub
powiesić
lecz
nie mógł się zdecydować
zbyt dużo było
za i przeciw.

Wiedział, że
tak i tak
- będzie sprawiedliwie
a więc
to w gruncie rzeczy
kwestia estetyki...
`10

Nie jest piękna
to trzeba przyznać
co robić?
śmierci ma to do siebie,
że źle wpływa na urodę.
Brzydota razi oczy,
a wokół roi się od
samozwańczych estetów
i domorosłych wizażystów.
Obskoczyli ją uzbrojeni
w arsenał pudrów, pomadek i cieni.
Każdy z własną wizją
każdy chciał coś zmienić.
Teraz już nikt nie ma pewności
jak wygląda naprawdę
pamięć zawodzi
portrety zginęły, a
pamiętniki kłamią.
Czasem ktoś wytęża wzrok
chcąc ujrzeć jej prawdziwe oblicze,
wtedy na wszelki wypadek
przyciemniają światło.
A ona się śmieje
bo i tak istnieje
w każdym z tych
który różowił jej lica
by nie dała świadectwa
kto bił, głodził i mordował
kto gwałcił, palił i katował
by nie była świadectwem
że nie ona jest brzydka
tylko my sami.
`10

To nie ten sam diabeł,
który siedział na oknie
i grożąc palcem
szeptał „nie ma ucieczki”.

On przypominał,
uśmiechał się dyskretnie i
skinieniem ogona
zapraszał na parapet.
Siedział w milczeniu
i kontemplował
zasypiające miasto
migocące światłami.

Nowy jest inny.
Nie uśmiecha się, nie grozi
stroni od okien i parapetów
nad kontemplację przedkłada knucie.

Widzę jego chłodny wzrok
bijący z plakatów i szklanego ekranu
przenikający przez ściany
i ciemne okulary.

Przemyka zaułkami
czai się za parkanem
przysiada na ławce
filuje zza winkla.

I już chyba
nie stara się
nikomu wmówić
że go nie ma.

Ludzie po prostu
przestali go zauważać
jest tak podobny
do mnie i do ciebie.

To inny diabeł
on idzie z duchem czasu
nie szepcze
wysyła maile i smsy.

Tak jest szybciej
tak wyrobi premię
i spłaci wymarzony loft
w IX kręgu piekła.
`11

Studium potłuczonego lustra.

Niektórzy lubią deszcz, bo
wtedy nie widać, że płaczą.
Ja lubię deszcz, bo nie umiem płakać.
Cóż począć?
Chciałbym, a nie mogę,
tak już jest.
Szkoda,
gdy susza panuje i deszczu brak
wtedy płakać nie sposób.
Żadnej chmurki na niebie,
żadnej nadziei,
choćby na kroplę,
kropelkę…
Stoję na pustyni przez słońce spalonej,
nic, tylko żar piekielny,
który spalił wszystko wokół,
i nic się nie ostało,
nic,
oprócz mnie.
I stoję tak
i czekam,
czekam chwili,
by móc przez chwilę choć zapłakać,
zapłakać choćby cudzymi łzami.
Więc gdy padać będzie,
nie dziw się, żem bez parasola,
będę łapać każdą kroplę,
bo to łzy bogów,
uronione nad losem mym
i mi podobnych.
`99

Gdy zimno wokół,
a kolory wyblakły dawno już,
gdy zapomnienie lekiem nie jest,
a smak jego dziwny jakiś.
Gdy wiatr zimny dmie,
krzyku parę w sopel obracając,
sopel smutku osobliwego,
który powoli w serce wbija się.
Wolno, bez pośpiechu pierś rozrywa,
gasząc ciepło i samemu się rozpływa.
Sopla zwłoki z krwią pomieszane,
cienkimi nićmi swymi pierś oplatają,
gaśnie żar z wolna.
Rozpływa się sopel w piersi zatopiony,
nadszedł koniec jego,
a żar nie zgasł, tli się jeszcze.
Wspomnienie, uwiecznione blizną lodowatą,
poprzez pierś błądzącą,
zasklepiona rana chłodem wiejąca,
pamiątka po lodowatym mordercy,
który zginął w piersi niczym w morzu kropla,
bólu kropla w morzu goryczy
zamarzniętym dawno.
Zginął, zginął sopel śmiertelny,
pogrzebu nie będzie…
`99

Tak, to był ładny dzień,
niewątpliwie.
Niebo piękne tak, jak co dzień
i dziś tylko.
Świeży błękit,
jakby przed chwilą namalowany,
farba jeszcze świeża,
kroplami gęstymi skapuje w dół,
deseń niebieski najbliżej doskonałego,
głowa niebieska,
ręce niebieskie,
cały jestem niebieski,
jeszcze kreska uśmiechnięta,
podkreśli niebieski,
taki ładny dzień,
taki, niebieski…
`99

Słońca zachodzącego promieni
nikły blask złotawy
milczące ściany domów oblewa,
już słońca twarz wiecznie uśmiechnięta
za horyzontem ginie,
ciemnieją ściany,
już pożegnałem ostatni promyk złoty.
Niebo ciemnością zaścielone
gwiazdami rozbłysło,
leżę na plecach, gwoździem zadumy
do tych desek schodzonych przybity,
słyszę kroki, te dawne, te świeże
pojękują cicho deski strudzone
ciężarem stóp umęczone,
wiatr zapach niesie morski,
moje oczy w gwiazdy wlepione
gwóźdź wbija się głębiej,
a deski swą symfonię jęczą,
odgłosy kroków się zlewają
szumi morze,
nie słyszysz?
Pomnóż razy dwa.
`99

Ból, ból jest,
jest z tobą od początku, od chwili
gdy po raz pierwszy powieki uniesiesz,
świat pierwszym spojrzeniem obdarzysz,
będzie z tobą ból. Ból, początkowy, nieświadomy,
bez obaw nie odejdzie. Bo, ból to
najwierniejsze stworzenie na świecie, nie ma
wierniejszego, nie zdradzi cię, za nic!
To niemożliwe. Będzie ci towarzyszył,
spał z tobą, śmiał się, jadł, nawet cieszyć będzie się z tobą,
możesz na nim polegać.
Urodził się z tobą, dojrzewa z tobą,
zmienia się, starzeje się – umrze z tobą,
twój własny, osobisty ból,
słodki ból życia
od pierwszego spojrzenia – po ostatnie
ból istnienia,
świadomości
ten ból – niedoceniony – ból konesera.
`99

Wielu, wielu głupców,
a może jeden głupiec,
wielu, wielu mędrców,
a może jeden mędrzec?
Jeden głupiec
jeden mędrzec
a reszta?
Reszta to po prostu reszta.
Przyjdzie czas, że głupiec z mędrcem się spotka,
dlaczego dopiero teraz? Dlatego.
To ten czas gdy oni pogawędkę sobie utną,
dobitną, lecz krótką.
I skończy się ona jak zawsze
milczeniem
wyczekiwanym przez resztę,
która bredni głupca słuchać nie może
a równań mędrca nie rozumie,
bo reszta ma swoje racje,
nie dla niej brednie ni mądrości
reszta ma swój język.
Szkoda tylko, że z nikim nie rozmawia.
`99

Zginął człowiek, umarła idea,
wiecznie żywa,
poległ żołnierz, krew kapie,
krople stygną,
zlepiają swym klejem karmazynowym piasku ziarna.
Giną ludzie,
jeden, drugi, kto by zliczył?
Tragedia, niewidoczna,
ile krwi już wsiąkło, czy
w sercu planety krew zamiast magmy,
krąży bezwiednie.
To straszne tak, co z tego?
Ziemia kręci się dalej, jak gdyby nigdy nic,
obojętna, wiruje,
słońce wstaje nadal, wszystko po staremu,
nie stało się nic.
To tragedia osobista, choć,
krew wsiąknie we wspólny piach,
zasili rezerwuar zbiorowego krwotoku,
to tragedia osobista
zginęło coś…
Zginęło, słyszysz?!
A ziemia obojętna tak,
kręci się…
`99

 Nie musisz błądzić, nie musisz,
wyciągnij rękę, dotknij ściany,
poczuj jej surowe zimno
milczenie.
Jest ciemno, cóż z tego?
Cztery ściany i ciemność,
cztery wybadane już ściany,
jedna wybadana ciemność
i chłód milczenia.
Zapal zapałkę, nie bój się cienia,
te ostre narożniki
ta klatka – starczy.
Zamknij oczy, zapałka zgaśnie,
i cień zniknie
rozłóż ręce – tchnij ciepło w zimne ściany.
Co z tego, że nie zasłużyły?
Pokochaj je czystą nienawiścią złości
znienawidź ich prostą linię i geometryczny chłód
zmaterializuj bunt
cudzołóż! Dalej! Nikt ci nie zabroni, nikt…
Przestrzeń czeka,
śmiało…
`99

Spadło głów wiele, pomniejszych, przy ogólnej aprobacie,
potoczyły się w dół, cicho, posłusznie, prawie bezgłośnie.
I nareszcie,
spadła głowa jedna, wielka, ku ogólnej uciesze,
potoczyła się w dół, głośno, groźnie, jakby radośnie.
W dół z impetem wielkim, prawie równym jej domniemanej wielkości,
w dół z uśmiechem na martwych już ustach.
W dół zabierając ze sobą inne, mniejsze, roześmiane głowy,
ale – to już nieważne.
Teraz spadają małe głowy, dość gęsto, co tłumaczą – sytuacją
spadają same z siebie, przez siebie, mały to ból – niewidoczny,
a, i proszę, znalazła się, głowa większa jakby, nie tak,
nie, nie tak wielka jak poprzednia, no ale większa.
Znów jest wielka głowa, małe spadają nadal,
tym razem jednak to niczyja wina, nie ma winnych
kropka!
Nie ma winnych, powoli nie ma już pytań, nie ma odpowiedzi,
pozostaje błędna masa – odrażająca.
Wielka głowa, mniejsze główki i stos czaszek, nagich kości,
lub głów gnijących, albo – tych bardziej żywotnych,
gryzących się jeszcze między sobą – dla zasady
smutny widok to zaiste.
Smutny widok, smutnych rzeczy
dojrzany ze smutkiem w oku
gdy radośnie, w dół toczą się głowy.
`99

 Jest tylko przestrzeń,
przestrzeń, która bawi się z nami w chowanego.
Ukrywa się.
Jest ukryta, wciśnięta,
pomiędzy szpary, szparki,
i inne zakamarki,
pomiędzy ścianami – w nich zamurowana
przestrzeń.
Co najważniejsze:
wcale nie trzeba jej szukać
mimo tego
jest ona niekwestionowaną mistrzynią
gry w chowanego.
Przynajmniej na tym poziomie gry.
`99

Oto szczęście, niepełne szczęście
niesmaczne.
Od lat karmieni niepełnymi rzeczami
pasieni nędznymi półproduktami
prawdziwych rzeczy,
marniejemy.
Cóż to za dieta? Oszczędnościowa? Ekonomiczna?
Dieta fałszu, dieta przekłamań
dieta nieświadomości usprawiedliwionej.
Nic dziwnego więc, że mózg i serce społecznego pasożyta
obumierają z wolna.
Jest tak od lat, od lat towarzyszy temu zjawisku
agonia tych kilku skwarek zabłąkanych w tej kaszy.
Nie chcę półproduktów marnych!
Wolę zdechnąć z brzuchem wypełnionym
szczerą pustką, niż
dołączyć do koryta rzeczy nieprawdziwych,
sprzecznych z
ideą
prawdziwego żywienia dusz.
`99
 
Na mym oknie stoi kwiat, lubię go,
ma duże, zielone liście,
przylegające do szyby,
rośnie sobie tak na mym oknie ów kwiat
promieniując zielenią.
Co jakiś czas pojawiają się nowe liście,
większe, okazalsze – z tego samego ziarna.
Zabierając światło, czy też soki, mniejszym,
słabszym liściom, które marnieją na mych oczach,
tracą zieleń, opadają.
Wtedy ja w nożyk uzbrojony usuwam ich zwłoki,
wrzucam ich dawną, zieloną świetność
do śmietnika,
zadając sobie pytanie:
czy kwiat postępuje moralnie?
`99

Wspaniałe to widowisko, gdy zetrą się w boju
śmiertelnym tytanki.
Z gracją równą ich kobiecej formie,
z uporem kochającego i z takąż samą zaciętością
zderzą się w pojedynku na śmierć i życie,
a właściwie to na życie,
jeśli wierzyć ich słowom i słowom o nich.
Warto przyjrzeć się im gdy staną w szranki,
prześledzić dokładnie przebieg boju,
z każdym szczegółem najmniejszym nawet
- oczywiście wynik – najważniejszy,
jakiś zawsze jest – jaki by nie był to – jest.
Tryumf i klęska, klęska i tryumf,
w tym specyficznym koloseum nie różnią się zbytnio,
zarówno po jednym jak i po drugim pozostaje
- ten sam – gorzki smak straconych…
One chyba tego nie lubią – ja – siedzący na trybunie
mego koloseum – oddając się iście wyszukanej, niepowtarzalnej
i godnej mego stanowiska rozrywce, bawiąc się kciukiem,
przesuwam nim po ustach, kciuk wędruje po łuku w dół
skierowanym – nie lubię tego – żal mi.
W dążeniu do utrzymania harmonii – to konieczne
może nawet naturalne, ewentualnie dobre?
Nie ma chleba, ale
są igrzyska.
`99

Dawno już,
wygrałem wojnę,
teraz pozostało mi
przegrywać bitwy.
Zaiste nietypowa to kolejność.
Nietypowa to chwała zwycięzcy,
gdy nikt już nie pamięta, że
wojna wygrana,
jest tylko ciągle żywa pamięć o
ostatniej z przegranych bitew.
Nie ma parad ni tryumfalnych łuków,
nie ma splendoru ni radości pospólstwa.
Nie można nawet spocząć na laurach,
co robić więc?
Wydać dualistyczny ryk zwycięzcy
i poprowadzić legiony ku kolejnej klęsce,
szala zwycięstwa już się nie przechyli,
o nie.
`99

Prawie tak jak zwykli mawiać niegdyś,
bo mógłbyś, mógłbyś
wszystkie je pokochać,
prawdziwie, szczerze, każdą jedną
a ta jedna właśnie,
którą najbardziej zatrzymać przy sobie byś chciał,
dzięki której zrozumiesz sens tego piękna,
ona właśnie
da ci kres.
Zakończy twój ziemski flirt ze swymi siostrami.
Ją będziesz błagać by została, jej mocno się chwycisz,
lecz tu nie różni się niczym od innych,
równie sprytnie wymknie ci się z rąk
i nie będzie jej
i nie będzie cię.
Co robią wszystkie – wiem
i ostatnia też
a co robi pierwsza
czy wiesz?
`99

Bywa, że
zdaje mi się
że nie ma rozwiązań dobrych,
są jedynie: lepsze i gorsze.
To, tak trochę dziwnie, jakby niesprawiedliwie.
Rozwiązania lepsze przeświadczone o swej
wyższości czują się lepszymi od gorszych,
które niedocenione czują się gorszymi.
Wszystko odbywa się więc zgodnie z nazewnictwem rzeczy,
odpowiada mu.
Powstaje pytanie, czy można zaradzić jakoś temu
okrutnemu podziałowi klasowemu zaistniałemu
pośród społeczności rozwiązań? Czy da się zlikwidować te kasty?
I co stało się z rozwiązaniami dobrymi? Przecież,
gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta.
Co teraz?
Trzeba znaleźć jakieś
rozwiązanie…
`99

Powracając do rozważań nad rozwiązaniami:
zdeklasowanymi gorszymi, deklasującymi je
lepszymi i przepadłymi gdzieś ( prawdopodobnie nie bez
pomocy wyżej wymienionych ) rozwiązaniami dobrymi.
Otóż, jak powszechnie zwykło się mawiać
lepsze wrogiem jest dobrego, nie dziwota więc, że rozwiązania
lepsze mogły mieć coś w pozbyciu się dobrych,
co jednak skłoniło rozwiązania gorsze do
koalicji z lepszymi? Czy nienawiść do dobrych
była większa niż do lepszych, czy podyktowane
to było chęcią wprowadzenia jakiejś równowagi?
Pomijając przyczyny zjednoczenia się lepszych z gorszymi
przeciwko dobrym, oraz sposób rozprawienia się
z wrogiem, stajemy przed faktem, dokonanej
z pełną premedytacją eksterminacji dobrych rozwiązań.
Dlaczego stosunki wewnętrzne pomiędzy rozwiązaniami
i ich antagonizmy pozbawiają potencjalnego
poszukiwacza rozwiązania, opcji dobrej, pozostawiając mu
zmaltretowaną gorszą lub też megalomańską lepszą?
`99

Spójrz na nich,
jak pędzą gdzieś
nieświadomie,
skuleni, przyciskając do piersi swoją,
domniemaną, wyglądającą jak spadające ziarenko piasku,
męskość lub kobiecość,
jak z tobołkiem, i czymś w nim zawiniętym,
podejrzliwym spojrzeniem i przekonaniem świętym,
przeciskają się, tłoczą, przepychają.
I ci, którzy trzymają w zębach ochłap
wczorajszego wschodu słońca,
na progu nowych dni,
ci którzy zostają trochę w tyle, za późno poinformowani
o tym, że przegrali.
Nie potrafię nazwać uczucia jakie wywołuje
we mnie ten widok.
Potok,
który
nie ma chyba nic
prócz
cudzych, nienazwanych łez.
Bezimiennych łez potok…
`99

Świat
umiera, cóż jednak
z tego? Zdaje się,
że było to wiadome już od jakiegoś
czasu.
Kiedyś ktoś krzyknął: O tempora, o mores, ale
tu zupełnie nie o to idzie,
- usłyszałem słowa umierającego
znaczy jeszcze żyje.
Pytam kogo mam ocalić – innych – czy
siebie, który świat, może oba.
Trochę racji: usłyszcie słowa poety
wy niegłusi jeszcze
ocalcie co możecie
przyłączcie się
do boju.
Prośba – nie zadawajcie ran tym,
którzy
nie mają już czym krwawić.
`00

Ludzie boją się ciemności, gdy
zapada mrok pustoszeją ulice,
tylko wiatr przebiega od zaułka do zaułka
szepcząc chłodne słowa skargi.
Można by powiedzieć, że nie boją się światła,
gdy dnieje opuszczają tłumnie domostwa
i tłoczą się ciasnymi gardłami ulic
powodując wielki gwar i zamieszanie.
Czy tak jednak jest naprawdę?
Ludzie boją się śmierci, boją się także życia,
nie mając odwagi umrzeć wolą żyć
w hipokrytycznej komie iluzji,
sennym płaszczyku pragnień i fantazji,
niewypowiedzianej ucieczki i kłamstw
witają nowy dzień chwaląc go lub przeklinając,
szukając leku, szukając sposobu na oddzielenie
rzeczywistości od iluzji
wyrwanie się z tego snu na jawie…
Wszystko to iluzje.
Wszystko to iluzje?
`00

       Powiedziano
nie
        nam
tyle rzeczy.
Tak naprawdę.
       Mówią
nie
        nam
tylu rzeczy.
Dlaczego?
Nie powiedziano nam, powiedziano nam szeptem,
między wierszami, że przecież
My powinniśmy to wiedzieć. Że        nie        ma
się co dziwić. Tak już jest.
Czy możemy się czuć oszukani,
czy możemy czuć się niedoinformowani?
Powołani do słuchania słów – ciszy, do protestu, odkrycia
sensu słów, w których      mówią nam tak wiele.
                                                     nie
Nie powiedzieliśmy sobie, bo kto mówi sobie, i –my
nie będzie-my mó-wić so-bie, bo tylko Ty to sobie
powiesz gdy się dowiesz ile rzeczy     Ci powiedziano.
                                                                                   nie
Kogo winić, kogo karać, z kim dzielić się świadomością
i czy potrzebuję wspominać o wyjątkach?
         Mówić          tylu             rzeczy ??!
nie
To zaiste prawie, że zabawne, szkoda tylko, że tak brzemienne w
                                                                                                                                      skutkach.
`01

Marzy mi się nieraz – obiektywizm, nie
taki jakim znają go ludzie wertujący słowniki
ani takim jakim posługują się empaci, nie taki
też jakim znam go osobiście. Nie.

Pośród wrażeń subiektywnych i ocen świadomość nakazuje
mi abym rozdwoił się i dopuścił do głosu obiektywizm.

Pierwszy głos subiektywny taki słodki i silny, banalnie
szczery a przez to prawdziwy często ściera się z głosem drugim.
Dołącza się w pewnym momencie głos obiektywny
by doszeptać kilka słów zgoła innych od poprzednika
swego. Czym są te słowa? Usprawiedliwieniem,
ważeniem, dociekaniem, nalewaniem kropli wzniosłych idei
do kielicha szarego życia.
Błędnym kołem quasi filozoficznych rozważań.
Oto ziemski obiektywizm, którym się posługuję.
Czy jest zły? Tego nie mówię, wydaje mi się jednak, że
powinien istnieć lepszy.

Że istnieje, gdzieś, poza zasięgiem wyższy obiektywizm,
jakaś esencja, prawda absolutna, coś co na zawsze
pozwoli odróżnić czarny od białego.
Że jest obiektywizm równie szczery i przekonujący
jak najbardziej subiektywna ocena.

Chciałbym choć raz posłużyć się
obiektywizmem dającym taką
satysfakcję i nie pozostawiającym
żadnych wewnętrznych rozterek
jak proste stwierdzenie używane od
najmłodszych lat
Jesteś głupi.
`01

We mnie jest ogień który płonie,
wypełnia umysł
i parzy w dłonie.
Dłońmi tymi rozgrzanymi
kreślę galaktyki
zataczam ogniste kręgi
zamknięte pod czernią powieki.

We mnie jest ogień na słońc tysiąc nawet
jest we mnie ogień na ciepło
i na cierpienie.

Zapala się w sekundzie
szczelnie zamknięty za kratami ciała
błądzi szukając wyjścia.

We mnie jest ogień
- a imion ma wiele…
`02
 
Nieczytelny zgiełk znajomych ulic odbija się
od ścian domów
- w tym miejscu obrazy życia mają stanowczo za duży kontrast.
Na wszystko trzeba patrzeć z
przysłowiowym przymrużeniem oka,
w tych jaskrawych pastelach zbyt dużo jest obłudy
- więc w błędzie jest ten kto
doszukuje się tu głębi koloru,
to pozór jedynie, zbyt głośno wykrzyczany
dlatego ogólnie dostrzegany.
Posępne żyły miasta przepełnione swoją krwią
nieczystą – nie ze swego wyboru – dzielnie starają się
stanąć na wysokości zadania.
Mrużenie oka jest niedoskonałe, dla mnie to tylko
coś w stylu półśrodka – musiałbym chyba
zostać daltonistą – choć nie mam pewności czy
to by mi pomogło.
Nie jest łatwo i chyba łatwiej nie będzie
- skazany na pozostanie
w żyłach
gdzie nie ma serca

idę przed siebie
ginąc w kontrastach
mojego miasta.
`02

 Stoję pośród posępnych i zgorzkniałych kształtów,
osieroconych dzieci epoki równości.
Czekam.
Wiatr przynosi mi ukojenie,
pisze historię wędrówki i wolności na mojej twarzy,
pozostawia słowa świata w moich włosach
na moment, wszystko nabiera ostrości, przemawia,
wracam
do pięknego świata błękitnego nieba,
szumiącego zboża, zachodów słońca, śpiewu ptaków
i zapachu wiosny po deszczu w ciepłą noc.
Czekam.
Wiatr wieje nadal
wracam
tam gdzie czuję się samotny, gdzie słyszę
Nie trzeba nam ckliwości i błogosławieństwa nieba,
będziemy deptać błękit – mamy przecież nienawiść
mamy głupotę i szelest banknotów. To strawa
nasza to nasza religia cel i przeznaczenie.
Mamy rację – jesteśmy większością – my ustalamy reguły.
Czekam.
Dnia zbawienia, który nadejdzie za późno.
Dnia, w którym będę jak wiatr.
`03

Słowa są puste
a ludzie prości i mali.
Daj mi jeden krzyk za skrzywdzonych
Daj mi jeden krzyk
by wykrzyczeć gniew i żal.
Daj mi jeden krzyk donośny
by usłyszeli mnie głusi.
Daj mi jeden krzyk by wyrazić ten ból
i zwątpienie.
Tę pretensję…
By spytać się gdzie jesteście ludzkie mity?
By spytać się po co nam te bajki…
Ile trwać ma
to przedstawienie?
Po co pytać…?
Po co….
Daj mi krzyk by obwieścić koniec
daj mi krzyk…
A kto wie czy nie zamilknę.
`03

Był czas gdy przemierzały przestworza
wysoko nad nami, wplecione w chłód błękitu
szukały kresu.

Teraz stąpają twardo po ziemi, tak samo jak ludzie.
Nie wiadomo ile ich jest, nie poznasz ich,
gdyż nie mają już skrzydeł, czasem jedynie
nerwowo przesuwają palcami po plecach
w nadziei, że dotyk przyniesie coś innego od
smutnej pustki, której na imię blizna.

Były królami swych królestw bez poddanych
były wolne.
Teraz są nikim, same nie wiedzą nawet
jak się tu znalazły.
Ja wiem. Spadły.
Dzielą ludzki los, bez szans powrotu.
i tęsknią.
Upadłe anioły tęsknią za niebem…
`03

 Jak mam wypowiedzieć najprostszą nawet rzecz,
gdy słowa straciły znaczenie,
są proste…
Pozostała chłodna geometria, ostra, lśniąca krawędź,
polerowana bezwiednie otoczka.
Te wielkie i te małe
ciche i krzykliwe straciły sens i wiarę
jak i my.
Połyskują pysznie z daleka w promieniach obłudy
i głupoty.

Chcę powiedzieć, powiedzieć cokolwiek,
bym został zrozumiany,
muszę przekuć słowa, na nowo uformować je i wypełnić wnętrze.

Lecz czy nie daremny to trud?
Ludzie i tak nie chcą słuchać…
`04

Domy upadłych aniołów są z czerwonej cegły,
mają duże, milczące okna o cierpliwym spojrzeniu,
wiecznie niedomknięte drzwi bez klamek,
które popiskują cicho i mimowolnie.
Duży, niemy komin,
pośrodku osieroconej izby stoi wychudzone krzesło,
nie ma dachu.
Mieszkańcy nadal myślą, że któregoś dnia
poderwą się z krzesła
i wzbiją w przestworza.
`04


Dla A.B.

Doprawdy nie wiem jak się tu znalazłaś,
ani skąd przybywasz,
niechybnie pomyliłaś perony, tam daleko
na dworcu ze szkła.
Niestety z tego peronu, tak naprawdę nigdzie nie można dojechać,
ktoś ciągle kradnie kawałki szyn i fałszuje rozkład jazdy.

Jesteś więc tu
skazana
na picie tej samej wody i oglądanie tych samych zachodów słońca.
Jesteś tu, a pomimo tego
widzę na Twej twarzy beztroski uśmiech,
otwarte ramiona i oczy krzyczące wolnością.

To piękny widok.

Właśnie dlatego nie możesz zostać,
brzydota nie znosi konkurencji, a esteci
już od dawna nie mają czym walczyć.

Musisz uciekać, weź trochę błękitu, czerwony kwiat,
wyjmij zdjęcie z ramki, po drodze nałapiesz trochę wiatru we włosy.

Sam zamknę za Tobą drzwi,
żegnaj nie przejdzie mi przez usta,
szepnę: zostań…
Obiecaj, że mnie nie posłuchasz.
`05