Niektórzy lubią deszcz,
bo
wtedy nie widać, że
płaczą.
Ja lubię deszcz, bo nie
umiem płakać.
Cóż począć?
Chciałbym, a nie mogę,
tak już jest.
Szkoda,
gdy susza panuje i deszczu
brak
wtedy płakać nie sposób.
Żadnej chmurki na niebie,
żadnej nadziei,
choćby na kroplę,
kropelkę…
Stoję na pustyni przez
słońce spalonej,
nic, tylko żar piekielny,
który spalił wszystko
wokół,
i nic się nie ostało,
nic,
oprócz mnie.
I stoję tak
i czekam,
czekam chwili,
by móc przez chwilę choć
zapłakać,
zapłakać choćby cudzymi
łzami.
Więc gdy padać będzie,
nie dziw się, żem bez
parasola,
będę łapać każdą
kroplę,
bo to łzy bogów,
uronione nad losem mym
i mi podobnych.
`99
Gdy zimno wokół,
a kolory wyblakły dawno
już,
gdy zapomnienie lekiem nie
jest,
a smak jego dziwny jakiś.
Gdy wiatr zimny dmie,
krzyku parę w sopel
obracając,
sopel smutku osobliwego,
który powoli w serce
wbija się.
Wolno, bez pośpiechu
pierś rozrywa,
gasząc ciepło i samemu
się rozpływa.
Sopla zwłoki z krwią
pomieszane,
cienkimi nićmi swymi
pierś oplatają,
gaśnie żar z wolna.
Rozpływa się sopel w
piersi zatopiony,
nadszedł koniec jego,
a żar nie zgasł, tli się
jeszcze.
Wspomnienie, uwiecznione
blizną lodowatą,
poprzez pierś błądzącą,
zasklepiona rana chłodem
wiejąca,
pamiątka po lodowatym
mordercy,
który zginął w piersi
niczym w morzu kropla,
bólu kropla w morzu
goryczy
zamarzniętym dawno.
Zginął, zginął sopel
śmiertelny,
pogrzebu nie będzie…
`99
Tak, to był ładny dzień,
niewątpliwie.
Niebo piękne tak, jak
co dzień
i dziś tylko.
Świeży błękit,
jakby przed chwilą
namalowany,
farba jeszcze świeża,
kroplami gęstymi skapuje
w dół,
deseń niebieski najbliżej
doskonałego,
głowa niebieska,
ręce niebieskie,
cały jestem niebieski,
jeszcze kreska
uśmiechnięta,
podkreśli niebieski,
taki ładny dzień,
taki, niebieski…
`99
Słońca zachodzącego
promieni
nikły blask złotawy
milczące ściany domów
oblewa,
już słońca twarz
wiecznie uśmiechnięta
za horyzontem ginie,
ciemnieją ściany,
już pożegnałem ostatni
promyk złoty.
Niebo ciemnością
zaścielone
gwiazdami rozbłysło,
leżę na plecach,
gwoździem zadumy
do tych desek schodzonych
przybity,
słyszę kroki, te dawne,
te świeże
pojękują cicho deski
strudzone
ciężarem stóp umęczone,
wiatr zapach niesie
morski,
moje oczy w gwiazdy
wlepione
gwóźdź wbija się
głębiej,
a deski swą symfonię
jęczą,
odgłosy kroków się
zlewają
szumi morze,
nie słyszysz?
Pomnóż razy dwa.
`99
Ból, ból jest,
jest z tobą od początku,
od chwili
gdy po raz pierwszy
powieki uniesiesz,
świat pierwszym
spojrzeniem obdarzysz,
będzie z tobą ból. Ból,
początkowy, nieświadomy,
bez obaw nie odejdzie. Bo,
ból to
najwierniejsze stworzenie
na świecie, nie ma
wierniejszego, nie zdradzi
cię, za nic!
To niemożliwe. Będzie ci
towarzyszył,
spał z tobą, śmiał
się, jadł, nawet cieszyć będzie się z tobą,
możesz na nim polegać.
Urodził się z tobą,
dojrzewa z tobą,
zmienia się, starzeje się
– umrze z tobą,
twój własny, osobisty
ból,
słodki ból życia
od pierwszego spojrzenia –
po ostatnie
ból istnienia,
świadomości
ten ból – niedoceniony
– ból konesera.
`99
Wielu, wielu głupców,
a może jeden głupiec,
wielu, wielu mędrców,
a może jeden mędrzec?
Jeden głupiec
jeden mędrzec
a reszta?
Reszta to po prostu
reszta.
Przyjdzie czas, że
głupiec z mędrcem się spotka,
dlaczego dopiero teraz?
Dlatego.
To ten czas gdy oni
pogawędkę sobie utną,
dobitną, lecz krótką.
I skończy się ona jak
zawsze
milczeniem
wyczekiwanym przez resztę,
która bredni głupca
słuchać nie może
a równań mędrca nie
rozumie,
bo reszta ma swoje racje,
nie dla niej brednie ni
mądrości
reszta ma swój język.
Szkoda tylko, że z nikim
nie rozmawia.
`99
Zginął człowiek, umarła
idea,
wiecznie żywa,
poległ żołnierz, krew
kapie,
krople stygną,
zlepiają swym klejem
karmazynowym piasku ziarna.
Giną ludzie,
jeden, drugi, kto by
zliczył?
Tragedia, niewidoczna,
ile krwi już wsiąkło,
czy
w sercu planety krew
zamiast magmy,
krąży bezwiednie.
To straszne tak, co z
tego?
Ziemia kręci się dalej,
jak gdyby nigdy nic,
obojętna, wiruje,
słońce wstaje nadal,
wszystko po staremu,
nie stało się nic.
To tragedia osobista,
choć,
krew wsiąknie we wspólny
piach,
zasili rezerwuar
zbiorowego krwotoku,
to tragedia osobista
zginęło coś…
Zginęło, słyszysz?!
A ziemia obojętna tak,
kręci się…
`99
Nie musisz błądzić, nie
musisz,
wyciągnij rękę, dotknij
ściany,
poczuj jej surowe zimno
milczenie.
Jest ciemno, cóż z tego?
Cztery ściany i ciemność,
cztery wybadane już
ściany,
jedna wybadana ciemność
i chłód milczenia.
Zapal zapałkę, nie bój
się cienia,
te ostre narożniki
ta klatka – starczy.
Zamknij oczy, zapałka
zgaśnie,
i cień zniknie
rozłóż ręce – tchnij
ciepło w zimne ściany.
Co z tego, że nie
zasłużyły?
Pokochaj je czystą
nienawiścią złości
znienawidź ich prostą
linię i geometryczny chłód
zmaterializuj bunt
cudzołóż! Dalej! Nikt
ci nie zabroni, nikt…
Przestrzeń czeka,
śmiało…
`99
Spadło głów wiele,
pomniejszych, przy ogólnej aprobacie,
potoczyły się w dół,
cicho, posłusznie, prawie bezgłośnie.
I nareszcie,
spadła głowa jedna,
wielka, ku ogólnej uciesze,
potoczyła się w dół,
głośno, groźnie, jakby radośnie.
W dół z impetem wielkim,
prawie równym jej domniemanej wielkości,
w dół z uśmiechem na
martwych już ustach.
W dół zabierając ze
sobą inne, mniejsze, roześmiane głowy,
ale – to już nieważne.
Teraz spadają małe
głowy, dość gęsto, co tłumaczą – sytuacją
spadają same z siebie,
przez siebie, mały to ból – niewidoczny,
a, i proszę, znalazła
się, głowa większa jakby, nie tak,
nie, nie tak wielka jak
poprzednia, no ale większa.
Znów jest wielka głowa,
małe spadają nadal,
tym razem jednak to
niczyja wina, nie ma winnych
kropka!
Nie ma winnych,
powoli nie ma już pytań, nie ma odpowiedzi,
pozostaje błędna masa –
odrażająca.
Wielka głowa, mniejsze
główki i stos czaszek, nagich kości,
lub głów gnijących,
albo – tych bardziej żywotnych,
gryzących się jeszcze
między sobą – dla zasady
smutny widok to zaiste.
Smutny widok, smutnych
rzeczy
dojrzany ze smutkiem w oku
gdy radośnie, w dół
toczą się głowy.
`99
Jest tylko przestrzeń,
przestrzeń, która bawi
się z nami w chowanego.
Ukrywa się.
Jest ukryta, wciśnięta,
pomiędzy szpary, szparki,
i inne zakamarki,
pomiędzy ścianami – w
nich zamurowana
przestrzeń.
Co najważniejsze:
wcale nie trzeba jej
szukać
mimo tego
jest ona niekwestionowaną
mistrzynią
gry w chowanego.
Przynajmniej na tym
poziomie gry.
`99
Oto szczęście, niepełne
szczęście
niesmaczne.
Od lat karmieni niepełnymi
rzeczami
pasieni nędznymi
półproduktami
prawdziwych rzeczy,
marniejemy.
Cóż to za dieta?
Oszczędnościowa? Ekonomiczna?
Dieta fałszu, dieta
przekłamań
dieta nieświadomości
usprawiedliwionej.
Nic dziwnego więc, że
mózg i serce społecznego pasożyta
obumierają z wolna.
Jest tak od lat, od lat
towarzyszy temu zjawisku
agonia tych kilku skwarek
zabłąkanych w tej kaszy.
Nie chcę półproduktów
marnych!
Wolę zdechnąć z
brzuchem wypełnionym
szczerą pustką, niż
dołączyć do koryta
rzeczy nieprawdziwych,
sprzecznych z
ideą
prawdziwego żywienia
dusz.
`99
Na mym oknie stoi kwiat,
lubię go,
ma duże, zielone liście,
przylegające do szyby,
rośnie sobie tak na mym
oknie ów kwiat
promieniując zielenią.
Co jakiś czas pojawiają
się nowe liście,
większe, okazalsze – z
tego samego ziarna.
Zabierając światło, czy
też soki, mniejszym,
słabszym liściom, które
marnieją na mych oczach,
tracą zieleń, opadają.
Wtedy ja w nożyk
uzbrojony usuwam ich zwłoki,
wrzucam ich dawną,
zieloną świetność
do śmietnika,
zadając sobie pytanie:
czy kwiat postępuje
moralnie?
`99
Wspaniałe to widowisko,
gdy zetrą się w boju
śmiertelnym tytanki.
Z gracją równą ich
kobiecej formie,
z uporem kochającego i z
takąż samą zaciętością
zderzą się w pojedynku
na śmierć i życie,
a właściwie to na życie,
jeśli wierzyć ich słowom
i słowom o nich.
Warto przyjrzeć się im
gdy staną w szranki,
prześledzić dokładnie
przebieg boju,
z każdym szczegółem
najmniejszym nawet
- oczywiście wynik –
najważniejszy,
jakiś zawsze jest –
jaki by nie był to – jest.
Tryumf i klęska, klęska
i tryumf,
w tym specyficznym
koloseum nie różnią się zbytnio,
zarówno po jednym jak i
po drugim pozostaje
- ten sam – gorzki smak
straconych…
One chyba tego nie lubią
– ja – siedzący na trybunie
mego koloseum – oddając
się iście wyszukanej, niepowtarzalnej
i godnej mego stanowiska
rozrywce, bawiąc się kciukiem,
przesuwam nim po ustach,
kciuk wędruje po łuku w dół
skierowanym – nie lubię
tego – żal mi.
W dążeniu do utrzymania
harmonii – to konieczne
może nawet naturalne,
ewentualnie dobre?
Nie ma chleba, ale
są igrzyska.
`99
Dawno już,
wygrałem wojnę,
teraz pozostało mi
przegrywać bitwy.
Zaiste nietypowa to
kolejność.
Nietypowa to chwała
zwycięzcy,
gdy nikt już nie pamięta,
że
wojna wygrana,
jest tylko ciągle żywa
pamięć o
ostatniej z przegranych
bitew.
Nie ma parad ni
tryumfalnych łuków,
nie ma splendoru ni
radości pospólstwa.
Nie można nawet spocząć
na laurach,
co robić więc?
Wydać dualistyczny ryk
zwycięzcy
i poprowadzić legiony ku
kolejnej klęsce,
szala zwycięstwa już się
nie przechyli,
o nie.
`99
Prawie tak jak zwykli
mawiać niegdyś,
bo mógłbyś, mógłbyś
wszystkie je pokochać,
prawdziwie, szczerze,
każdą jedną
a ta jedna właśnie,
którą najbardziej
zatrzymać przy sobie byś chciał,
dzięki której zrozumiesz
sens tego piękna,
ona właśnie
da ci kres.
Zakończy twój ziemski
flirt ze swymi siostrami.
Ją będziesz błagać by
została, jej mocno się chwycisz,
lecz tu nie różni się
niczym od innych,
równie sprytnie wymknie
ci się z rąk
i nie będzie jej
i nie będzie cię.
Co robią wszystkie –
wiem
i ostatnia też
a co robi pierwsza
czy wiesz?
`99
Bywa, że
zdaje mi się
że nie ma rozwiązań
dobrych,
są jedynie: lepsze i
gorsze.
To, tak trochę dziwnie,
jakby niesprawiedliwie.
Rozwiązania lepsze
przeświadczone o swej
wyższości czują się
lepszymi od gorszych,
które niedocenione czują
się gorszymi.
Wszystko odbywa się więc
zgodnie z nazewnictwem rzeczy,
odpowiada mu.
Powstaje pytanie, czy
można zaradzić jakoś temu
okrutnemu podziałowi
klasowemu zaistniałemu
pośród społeczności
rozwiązań? Czy da się zlikwidować te kasty?
I co stało się z
rozwiązaniami dobrymi? Przecież,
gdzie dwóch się bije tam
trzeci korzysta.
Co teraz?
Trzeba znaleźć jakieś
rozwiązanie…
`99
Powracając do rozważań
nad rozwiązaniami:
zdeklasowanymi gorszymi,
deklasującymi je
lepszymi i przepadłymi
gdzieś ( prawdopodobnie nie bez
pomocy wyżej wymienionych
) rozwiązaniami dobrymi.
Otóż, jak powszechnie
zwykło się mawiać
lepsze wrogiem jest
dobrego, nie dziwota więc, że rozwiązania
lepsze mogły mieć coś w
pozbyciu się dobrych,
co jednak skłoniło
rozwiązania gorsze do
koalicji z lepszymi? Czy
nienawiść do dobrych
była większa niż do
lepszych, czy podyktowane
to było chęcią
wprowadzenia jakiejś równowagi?
Pomijając przyczyny
zjednoczenia się lepszych z gorszymi
przeciwko dobrym, oraz
sposób rozprawienia się
z wrogiem, stajemy przed
faktem, dokonanej
z pełną premedytacją
eksterminacji dobrych rozwiązań.
Dlaczego stosunki
wewnętrzne pomiędzy rozwiązaniami
i ich antagonizmy
pozbawiają potencjalnego
poszukiwacza rozwiązania,
opcji dobrej, pozostawiając mu
zmaltretowaną gorszą lub
też megalomańską lepszą?
`99
Spójrz na nich,
jak pędzą gdzieś
nieświadomie,
skuleni, przyciskając do
piersi swoją,
domniemaną, wyglądającą
jak spadające ziarenko piasku,
męskość lub kobiecość,
jak z tobołkiem, i czymś
w nim zawiniętym,
podejrzliwym spojrzeniem i
przekonaniem świętym,
przeciskają się, tłoczą,
przepychają.
I ci, którzy trzymają w
zębach ochłap
wczorajszego wschodu
słońca,
na progu nowych dni,
ci którzy zostają trochę
w tyle, za późno poinformowani
o tym, że przegrali.
Nie potrafię nazwać
uczucia jakie wywołuje
we mnie ten widok.
Potok,
który
nie ma chyba nic
prócz
cudzych, nienazwanych łez.
Bezimiennych łez potok…
`99
Świat
umiera, cóż jednak
z tego? Zdaje się,
że było to wiadome już
od jakiegoś
czasu.
Kiedyś ktoś krzyknął:
O tempora, o mores, ale
tu zupełnie nie o to
idzie,
- usłyszałem słowa
umierającego
znaczy
jeszcze żyje.
Pytam kogo mam ocalić –
innych – czy
siebie, który świat,
może oba.
Trochę racji: usłyszcie
słowa poety
wy niegłusi jeszcze
ocalcie co możecie
przyłączcie się
do boju.
Prośba – nie zadawajcie
ran tym,
którzy
nie mają już czym
krwawić.
`00
Ludzie boją się
ciemności, gdy
zapada mrok pustoszeją
ulice,
tylko wiatr przebiega od
zaułka do zaułka
szepcząc chłodne słowa
skargi.
Można by powiedzieć, że
nie boją się światła,
gdy dnieje opuszczają
tłumnie domostwa
i tłoczą się ciasnymi
gardłami ulic
powodując wielki gwar i
zamieszanie.
Czy tak jednak jest
naprawdę?
Ludzie boją się śmierci,
boją się także życia,
nie mając odwagi umrzeć
wolą żyć
w hipokrytycznej komie
iluzji,
sennym płaszczyku
pragnień i fantazji,
niewypowiedzianej ucieczki
i kłamstw
witają nowy dzień
chwaląc go lub przeklinając,
szukając leku, szukając
sposobu na oddzielenie
rzeczywistości od iluzji
wyrwanie się z tego snu
na jawie…
Wszystko to iluzje.
Wszystko to iluzje?
`00
Powiedziano
nie
nam
tyle rzeczy.
Tak naprawdę.
Mówią
nie
nam
tylu rzeczy.
Dlaczego?
Nie powiedziano nam,
powiedziano nam szeptem,
między wierszami, że
przecież
My powinniśmy to
wiedzieć. Że nie ma
się co dziwić. Tak już
jest.
Czy możemy się czuć
oszukani,
czy możemy czuć się
niedoinformowani?
Powołani do słuchania
słów – ciszy, do protestu, odkrycia
sensu słów, w których mówią nam tak wiele.
nie
Nie powiedzieliśmy sobie,
bo kto mówi sobie, i –my
nie będzie-my mó-wić
so-bie, bo tylko Ty to sobie
powiesz gdy się dowiesz
ile rzeczy Ci powiedziano.
nie
Kogo winić, kogo karać,
z kim dzielić się świadomością
i czy potrzebuję
wspominać o wyjątkach?
Mówić tylu
rzeczy ??!
nie
To zaiste prawie, że
zabawne, szkoda tylko, że tak brzemienne w
skutkach.
`01
Marzy mi się nieraz –
obiektywizm, nie
taki jakim znają go
ludzie wertujący słowniki
ani takim jakim posługują
się empaci, nie taki
też jakim znam go
osobiście. Nie.
Pośród wrażeń
subiektywnych i ocen świadomość nakazuje
mi abym rozdwoił się i
dopuścił do głosu obiektywizm.
Pierwszy głos subiektywny
taki słodki i silny, banalnie
szczery a przez to
prawdziwy często ściera się z głosem drugim.
Dołącza się w pewnym
momencie głos obiektywny
by doszeptać kilka słów
zgoła innych od poprzednika
swego. Czym są te słowa?
Usprawiedliwieniem,
ważeniem, dociekaniem,
nalewaniem kropli wzniosłych idei
do kielicha szarego życia.
Błędnym kołem quasi
filozoficznych rozważań.
Oto ziemski obiektywizm,
którym się posługuję.
Czy jest zły? Tego nie
mówię, wydaje mi się jednak, że
powinien istnieć lepszy.
Że istnieje, gdzieś,
poza zasięgiem wyższy obiektywizm,
jakaś esencja, prawda
absolutna, coś co na zawsze
pozwoli odróżnić czarny
od białego.
Że jest obiektywizm
równie szczery i przekonujący
jak najbardziej
subiektywna ocena.
Chciałbym choć raz
posłużyć się
obiektywizmem dającym
taką
satysfakcję i nie
pozostawiającym
żadnych wewnętrznych
rozterek
jak proste stwierdzenie
używane od
najmłodszych lat
Jesteś
głupi.
`01
We mnie jest ogień który
płonie,
wypełnia umysł
i parzy w dłonie.
Dłońmi tymi rozgrzanymi
kreślę galaktyki
zataczam ogniste kręgi
zamknięte pod czernią
powieki.
We mnie jest ogień na
słońc tysiąc nawet
jest we mnie ogień na
ciepło
i na cierpienie.
Zapala się w sekundzie
szczelnie zamknięty za
kratami ciała
błądzi szukając
wyjścia.
We mnie jest ogień
- a imion ma wiele…
`02
Nieczytelny zgiełk
znajomych ulic odbija się
od ścian domów
- w tym miejscu obrazy
życia mają stanowczo za duży kontrast.
Na wszystko trzeba patrzeć
z
przysłowiowym
przymrużeniem oka,
w tych jaskrawych
pastelach zbyt dużo jest obłudy
- więc w błędzie jest
ten kto
doszukuje się tu głębi
koloru,
to pozór jedynie, zbyt
głośno wykrzyczany
dlatego ogólnie
dostrzegany.
Posępne żyły miasta
przepełnione swoją krwią
nieczystą – nie ze
swego wyboru – dzielnie starają się
stanąć na wysokości
zadania.
Mrużenie oka jest
niedoskonałe, dla mnie to tylko
coś w stylu półśrodka
– musiałbym chyba
zostać daltonistą –
choć nie mam pewności czy
to by mi pomogło.
Nie jest łatwo i chyba
łatwiej nie będzie
- skazany na pozostanie
w żyłach
gdzie nie ma serca
idę przed siebie
ginąc w kontrastach
mojego miasta.
`02
Stoję pośród posępnych
i zgorzkniałych kształtów,
osieroconych dzieci epoki
równości.
Czekam.
Wiatr przynosi mi
ukojenie,
pisze historię wędrówki
i wolności na mojej twarzy,
pozostawia słowa świata
w moich włosach
na moment, wszystko
nabiera ostrości, przemawia,
wracam
do pięknego świata
błękitnego nieba,
szumiącego zboża,
zachodów słońca, śpiewu ptaków
i zapachu wiosny po
deszczu w ciepłą noc.
Czekam.
Wiatr wieje nadal
wracam
tam gdzie czuję się
samotny, gdzie słyszę
Nie trzeba nam ckliwości
i błogosławieństwa nieba,
będziemy deptać błękit
– mamy przecież nienawiść
mamy głupotę i szelest
banknotów. To strawa
nasza to nasza religia cel
i przeznaczenie.
Mamy rację – jesteśmy
większością – my ustalamy reguły.
Czekam.
Dnia zbawienia, który
nadejdzie za późno.
Dnia, w którym będę jak
wiatr.
`03
Słowa są puste
a
ludzie prości i mali.
Daj mi jeden krzyk za
skrzywdzonych
Daj mi jeden krzyk
by wykrzyczeć gniew i
żal.
Daj mi jeden krzyk donośny
by usłyszeli mnie głusi.
Daj mi jeden krzyk by
wyrazić ten ból
i zwątpienie.
Tę
pretensję…
By spytać się gdzie
jesteście ludzkie mity?
By spytać się po co nam
te bajki…
Ile
trwać ma
to przedstawienie?
Po co pytać…?
Po co….
Daj mi krzyk by obwieścić
koniec
daj mi krzyk…
A kto wie czy nie
zamilknę.
`03
Był czas gdy przemierzały
przestworza
wysoko nad nami, wplecione
w chłód błękitu
szukały kresu.
Teraz stąpają twardo po
ziemi, tak samo jak ludzie.
Nie wiadomo ile ich jest,
nie poznasz ich,
gdyż nie mają już
skrzydeł, czasem jedynie
nerwowo przesuwają
palcami po plecach
w nadziei, że dotyk
przyniesie coś innego od
smutnej pustki, której na
imię blizna.
Były królami swych
królestw bez poddanych
były wolne.
Teraz są nikim, same nie
wiedzą nawet
jak się tu znalazły.
Ja wiem. Spadły.
Dzielą ludzki los, bez
szans powrotu.
i tęsknią.
Upadłe anioły tęsknią
za niebem…
`03
Jak mam wypowiedzieć
najprostszą nawet rzecz,
gdy słowa straciły
znaczenie,
są proste…
Pozostała chłodna
geometria, ostra, lśniąca krawędź,
polerowana bezwiednie
otoczka.
Te wielkie i te małe
ciche i krzykliwe straciły
sens i wiarę
jak i my.
Połyskują pysznie z
daleka w promieniach obłudy
i głupoty.
Chcę powiedzieć,
powiedzieć cokolwiek,
bym został zrozumiany,
muszę przekuć słowa, na
nowo uformować je i wypełnić wnętrze.
Lecz czy nie daremny to
trud?
Ludzie i tak nie chcą
słuchać…
`04
Domy upadłych aniołów
są z czerwonej cegły,
mają duże, milczące
okna o cierpliwym spojrzeniu,
wiecznie niedomknięte
drzwi bez klamek,
które popiskują cicho i
mimowolnie.
Duży, niemy komin,
pośrodku osieroconej izby
stoi wychudzone krzesło,
nie ma dachu.
Mieszkańcy nadal myślą,
że któregoś dnia
poderwą się z krzesła
i wzbiją w przestworza.
`04
Dla A.B.
Doprawdy nie wiem jak się
tu znalazłaś,
ani skąd przybywasz,
niechybnie pomyliłaś
perony, tam daleko
na dworcu ze szkła.
Niestety z tego peronu,
tak naprawdę nigdzie nie można dojechać,
ktoś ciągle kradnie
kawałki szyn i fałszuje rozkład jazdy.
Jesteś więc tu
skazana
na picie tej samej wody i
oglądanie tych samych zachodów słońca.
Jesteś tu, a pomimo tego
widzę na Twej twarzy
beztroski uśmiech,
otwarte ramiona i oczy
krzyczące wolnością.
To piękny widok.
Właśnie dlatego nie
możesz zostać,
brzydota nie znosi
konkurencji, a esteci
już od dawna nie mają
czym walczyć.
Musisz uciekać, weź
trochę błękitu, czerwony kwiat,
wyjmij zdjęcie z ramki,
po drodze nałapiesz trochę wiatru we włosy.
Sam zamknę za Tobą
drzwi,
żegnaj nie przejdzie mi
przez usta,
szepnę: zostań…
Obiecaj, że mnie nie
posłuchasz.
`05